Wpadłam mojej kochanej mamie
ramiona. W myślach cały czas chodziły mi jej słowa: "Jedziemy do
Ameryki". W głowie mi się nie mieściło, że wreszcie moje marzenia się
spełnią. Nigdy nie sądziłam, że wyjadę w ogóle z kraju. W końcu moja
rodzicielka była mało zarabiającą korepetytorką z języka angielskiego. Według
mnie powinna zarabiać o wiele więcej, jest dobrym fachowcem- mnie bardzo szybko
i łatwo nauczyła tego języka i teraz umiem mówić płynnie z akcentem
amerykańskim. Dlaczego amerykańskim, a nie angielskim? Ponieważ mój
"ojciec" był Amerykaninem, a ona chciałaby żebym ZAWSZE była gotowa na
ewentualne spotkanie z nim. Niedoczekanie jej. Mój ojciec nie zasługuje na moją
mamę, którą beztrosko zostawił. Gdybym "ewentualnie" go spotkała to przywaliłabym
mu w ten jego głupi łeb. Wracając do tematu: okropnie cieszę się z wyjazdu. Z
tego, co się dopiero dowiedziałam to mama znalazła pracę na nowym kontynencie,
gdzie wreszcie ktoś ją docenił i będziemy mieszkać w wieżowcu na
Manhattanie!!!! Mieszkanie będzie opłacane przez firmę zatrudniającą mamę, a
ona tym razem będzie uczyć języka polskiego. Wiedziałam, że tego dnia już nic
nie może zepsuć. Dzisiaj jest już zakończenie roku, więc na Nowym Kontynencie
będę przez wakacje i następny rok szkolny. Nie będę szła do pierwszej liceum
jak tutaj w Polsce normalne 16-latki,
tylko do High School. Jeszcze tylko jeden dzień okropnego gimnazjum. Jak
to ktoś tam powiedział "Ja nie byłem w piekle. Mnie gimnazjum
ominęło."*. Na szczęście mamy mieć tylko pierwsze dwie lekcje, a później
rozdanie świadectw i wolność.
Jeszcze raz przytuliłam mocno mamę i zakładając w
pośpiechu torbę na ramię, ledwo co wbiegłam do autobusu, a drzwi się za mną
zamknęły w ostatniej chwili. Gdybym nie zdążyła musiałabym czekać z 10 minut na
następny, a wtedy na pewno bym się spóźniła. Parę minut później byłam na miejscu
i już na wejściu zobaczyłam grupkę tych wymalowanych lafirynd. Prawie każda
miała farbowane końcówki włosów, tonę makijażu i spódniczki ledwo co
zakrywające pupę. Prychnęłam, gdy spojrzały na mnie. Jedna
"przypadkiem" powiedziała głośniej:
- Wiecie, ja w tym roku na
wakacje jadę do Ameryki. Ale wiecie, nie wszystkich na to stać. - I wymownie
popatrzyła się na mnie, a jej koleżanki zachichotały. Zagotowało o się we mnie
ze złości. Nie będą mną pomiatać nie dzisiaj, nie mną. Podeszłam do nich i
powiedziałam:
- A wiesz, to może się
spotkamy na Manhatanie, bo tak się składa, że będę tam mieszkać całe wakacje i
następny rok – Powiedziałam, odwróciłam się na pięcie i nawet nie oglądając się
za ich zdziwionymi twarzami, odeszłam.
***
*Trzy dni później*
Włożyłam jeszcze kosmetyczkę i
zamknęłam walizkę. Ostatni raz popatrzyłam na swój pokój, jeśli tak można było
nazwać moją małą komórkę. Ledwo co mieściło się już przymałe łóżko, biurko 1m x
1m i parę półek, zawieszonych w miejscach, gdzie tylko dało się je wstawić.
Dalej szłam mini-korytarzykiem, w którym zostawiłam moją powycieraną torbę
podróżną i weszłam do minisalonu,
połączonego z mini-kuchnią i mini-jadalnią, która składała się z kwadratowego
mini-stołu i dwóch krzeseł. Właściwie wszystko było mini. Jedynym sprzętem
elektronicznym w naszym domu była służbowa komórka mamy, której właściwie już
nie miała i stary komputer. Nie żeby nie było nas na nic kompletnie stać, ale
moja mama po prostu odkładała pieniądze na moje studia i na wspólny wyjazd za
granicę, który miał nastąpić w przyszłym roku, ale się przyśpieszył. Moja mama
właśnie pakowała ostatnie rzeczy. Było ich trochę mało, więc zmieściłyśmy się w
dużą walizkę i moją torbę.
Na lotnisku wszędzie się rozglądałam. Byłam tu w końcu pierwszy raz. Mama mi opowiadała jak kiedyś z moim tatą często podróżowała. Szybko przerwałam jej ten temat i wypytywałam o wszystko inne.
Na lotnisku wszędzie się rozglądałam. Byłam tu w końcu pierwszy raz. Mama mi opowiadała jak kiedyś z moim tatą często podróżowała. Szybko przerwałam jej ten temat i wypytywałam o wszystko inne.
~*~
*parę godzin później*
Czy ja właśnie przechadzałam
się uliczkami Nowego Yorku? To takie super wiedzieć, że twoje największe
marzenia się spełniają. I to pomyśleć, że tutaj idę do piekarni po coś tak
oczywistego jak chleb! To po prostu jest nie do ogarnięcia. Wchodzę do
sklepu, myślami będąc przy moim nowym
cudownym mieszkaniu w wieżowcu, przy minie mojej kochanej mamy zachwycającej
się nowym mieszkaniem i wiedząc, że wreszcie może dać mi warunki do dobrego życia,
przy Statule Wolności, którą widziałam jadąc taksówką z lotniska, przy... przy...
No wszystkim! Nic nie może zepsuć tej chwili. Dosłownie nic. Nawet jeśli
okazało by się, że jakaś lafirynda z mojej szkoły będzie moją sąsiadką.
Chyba, że dziwne kobieto -
ptaki, które widzę stojąc w kolejce po pieczywo...
____________________________
*Słowa Niekrytego Krytyka.
____________________________
Rozdział baaaardzo krótki i leciutko zagmatwany, ale dalsze będą już lepsze. Po prostu jak najszybciej chcemy dojść do Obozu Herosów.
Ala
Zapowiada się ciekawie ;D Już nie mogę doczekać się reszty *.*
OdpowiedzUsuńMiło nam ;)
Usuńmi się podoba a mnie chyba znacie nie? ;)
OdpowiedzUsuńNo raczej :)
UsuńFajnie się zapowiada, macie bardzo lekki styl pisania i dobrze się to czyta :)
OdpowiedzUsuńObawiam się jednak, że do USA leci się trochę dłużej niż "parę godzin". Plus odprawy, przejzd z lotniska... rozumiecie?
Taka tylko dorbna uwaga...
Pozdrawiam,
Szalona, S&S
Dobra. Od paru dni sobie obiecywałam "Przeczytam całego tego bloga", od kiedy przeczytałam rozdział 20. Niestety, czasu nie było ("kochane" gimnazjum). Jestem ciekawa, co to za kobieto-ptaki, więc czytam dalej :)
OdpowiedzUsuńBardzo fajne ;)
OdpowiedzUsuńDobra, dużo nie będę pisać, jest 23, a ja chcę wszystko nadrobić w jeden dzień- podoba mi się, nic dodać, nic ująć <3
OdpowiedzUsuńAmadea :3
O :) Kobieto-ptaki zawsze spoko :) Pozdrawiam, Bian ;33
OdpowiedzUsuń